Uśmiech
powoli rozkwitł na jej ustach, jak pączek ogrzany promieniami słońca, gdy
odchyliła głowę w tył, aby po kilku sekundach wybuchnąć perlistym śmiechem; taki
był widok, który przywoływał z odmętów swej pamięci, za każdym razem, gdy w odpowiedzi
znajdował zbitek sylab, oznaczający śmiech. Ale tym razem, gdy gdzieś pomiędzy
przepełnionymi żalem wiadomościami, pojawił się śmiech, przejawił mu się przed
oczami raczej jako rozedrgany szloch, uciekający z jej gardła, gdy ogarnięta
szaleństwem wściekłości rzucała się po
swoim pokoju kilka pięter niżej, z kąta w kąt. Tym razem, ich rozmowie bliżej
było do gorzkiej farsy, niż radosnej przepychanki słownej, w którą przywykli
już grać. Tym razem, pod błahym pretekstem, nagle wszystkie pretensje wypłynęły
na wierzch. Tym razem, to on był winny, ale ona przepraszała. Tym razem wszystko,
było inaczej.
Nie
była ideałem kobiety. Nigdy nie powiedział by tego o niej. Bo ideału nie można
dostać, a ją posiadł na własność. A może sobie przywłaszczył, nie do końca
pytając o zgodę. Ale, koniec końców była jego, nawet jeżeli żadne z nich nigdy
nie odważyło by się, powiedzieć to głośno. A on, miał świadomość tego, że jest
za nią odpowiedzialny. Bo była jak dziecko, którego trzeba pilnować, przed
popełnieniem głupstwa. Nigdy nie prosił o kogoś takiego jak ona, nigdy nikogo
takiego, nie wyobrażał sobie w swoim życiu w tak ważnej roli. Była zupełnie jak
on, a jednocześnie zupełnie odmienna. Zachowywali się tak samo, myśleli
zupełnie inaczej. Pozornie stonowani, z iskra w oczach.
Zawsze
sądził, że jest dla niej ulotną, chwilową fascynacją, i że ona jest dla niego
tym samym. Wierzył, że ona jest tym typem dziewczyny, której szybko nudzą się
kolejne zabawki, ale nie potrafił się oprzeć fascynacji. Artyzm emanował od
niej, w delikatny, ale zdecydowany sposób. Czuł go, wszędzie, od spojrzenia
zielono-brązowych oczu, przez sposób w jaki mówiła i naturalną nutkę ironii w
głosie, aż po skrajnie sarkastyczne poczucie humoru. Była jak rzadka odmiana,
często spotykanego kwiatu. Bo choć taka jak inne, to jednak zupełnie od nich różna.
Uwielbiał
patrzeć, jak wypadała z mieszkania w pośpiechu. Płaszcz miała wówczas
niezapięty, a szal nierówno owinięty wokół szyi; z torby wypadały książki i
dziesiątki karteczek zapisanych nierówno. I wówczas, gdy w końcu udawało jej
się trafić kluczem w zamek i przekręcić go w obie strony, nim zamknęła drzwi
jak trzeba, gdy w końcu stawała zwrócona w stronę schodów i orientowała się, że
pomimo wszystkiego nie udało jej się wyrobić przed nim, wybuchała gorzkim,
lekko ironicznym, a jednak szczerym śmiechem. Najpiękniejszym jaki słyszał. A
wtedy on, zwykle wyciągał w jej kierunku dłoń i przeplatając jej palce ze
swoimi, pytał, czy wybiorą się na poranną kawę. I dziwnym trafem, jej odpowiedź
zawsze była taka sama. I dziwnym trafem, w każdych innych warunkach on
nie wziął by kawy do ust.
Byli
ludźmi, którzy odkrywali wszystko po swojemu. Byli ludźmi, którzy bali się
wielkich słów. Byli ludźmi, byli słabi. Bo, żadne z nich nie chciało nigdy
usłyszeć wielkich wyznań, wręcz przeciwnie, bez wyznań, bez zasad bez wielkich
słów, a mimo to idealnie na swoim miejscu, idealnie tacy jak trzeba, gdzie
trzeba, dla kogo trzeba.
Ale
tamtego dnia, coś poszło inaczej, i gdzieś w ferworze rozmowy, padło jedno,
choć nie tak wielkie słowo. I wywołało tę gorzką farsę, której koniec, choćby
ostateczny postanowił spowodować, mówiąc to jedno, wielkie słowo, którego
pozorne nieistnienie pozwalało im na idylliczne wręcz funkcjonowanie. Ale,
idylla w końcu musiała się skończyć, bo ona powiedziała jedno z tych małych
słów, a on dokończył wszystko, mówiąc to duże. I dotarło do niego, jak bardzo
paradoksalne było ich życie, idealne, póki nie określone. Dwoje najbardziej uporządkowanych istot tego świata, żyło w nieokreśleniu,
dostarczając swojej egzystencji tej idealnej ilości chaosu, dla przeważenia
całego, perfekcyjnego porządku w każdej innej sferze.
Zapukała
do drzwi. To była ona, bo nikt inny nie robił tego w tak charakterystyczny
sposób. Nawet nie wstał z miejsca, a jedynie zacisnął powieki, aby nie patrzeć
jak wślizguje się cicho do jego mieszkania. I gdy uniósł je na powrót do góry,
ona już stała tuż przed nim, z łzami w
szeroko otwartych oczach. Drżała jej dolna szczęka, a w dłoni bezradnie
ściskała telefon, znów przywodząc mu na myśl zagubione dziecko. I nie potrafił
zrobić nic innego, niż wstać i po prostu przytulić ją do siebie. Pozwoliła mu,
wybuchając jednocześnie płaczem. Kiwała głową, mruczała pod nosem, a potem
złapała jego dłoń i przeplotła z nią swoje place.
Siedzieli
tak do rana, ona w jego ramionach, bawiącą się jego ręką, rozmawiając pół
szeptem o wszystkim tym, co było między nimi. Idylla uzależnia i oni nie
chcieli dać jej odejść. Ale byli ludźmi,
bojącymi się mówić. I dopiero, gdy po jej twarzy przebiegły promienie
wschodzącego, zimowego słońca, usłyszał od niej słowa, których znaczenie
idealnie zrozumiał, choć było całkiem rozbieżne od tego dosłownego.
Zostań, tylko nigdy więcej nie mów, że mnie
kochasz.
To jest PIĘKNE!
OdpowiedzUsuńNajpiękniejsze na świecie. Boże, kobieto, przez Ciebie wpadam w takie kompleksy, że chowam się za szafą, chociaż jestem za gruba, żeby się tam zmieścić! :C
To rozumiem jest miniaturka, tak? Piękna, cudowna, wspaniała. Nie da się tego inaczej określić. Jedyne co jest złe, to że za często serwujesz nam przecinki.
Gorąco pozdrawiam!
Przepiękne, przepiękne.... czego chcieć więcej niż takiej miłości?
OdpowiedzUsuń