15 lutego 2014

Proszę...



                Uśmiech powoli rozkwitł na jej ustach, jak pączek ogrzany promieniami słońca, gdy odchyliła głowę w tył, aby po kilku sekundach wybuchnąć perlistym śmiechem; taki był widok, który przywoływał z odmętów swej pamięci, za każdym razem, gdy w odpowiedzi znajdował zbitek sylab, oznaczający śmiech. Ale tym razem, gdy gdzieś pomiędzy przepełnionymi żalem wiadomościami, pojawił się śmiech, przejawił mu się przed oczami raczej jako rozedrgany szloch, uciekający z jej gardła, gdy ogarnięta szaleństwem wściekłości  rzucała się po swoim pokoju kilka pięter niżej, z kąta w kąt. Tym razem, ich rozmowie bliżej było do gorzkiej farsy, niż radosnej przepychanki słownej, w którą przywykli już grać. Tym razem, pod błahym pretekstem, nagle wszystkie pretensje wypłynęły na wierzch. Tym razem, to on był winny, ale ona przepraszała. Tym razem wszystko, było inaczej.
                Nie była ideałem kobiety. Nigdy nie powiedział by tego o niej. Bo ideału nie można dostać, a ją posiadł na własność. A może sobie przywłaszczył, nie do końca pytając o zgodę. Ale, koniec końców była jego, nawet jeżeli żadne z nich nigdy nie odważyło by się, powiedzieć to głośno. A on, miał świadomość tego, że jest za nią odpowiedzialny. Bo była jak dziecko, którego trzeba pilnować, przed popełnieniem głupstwa. Nigdy nie prosił o kogoś takiego jak ona, nigdy nikogo takiego, nie wyobrażał sobie w swoim życiu w tak ważnej roli. Była zupełnie jak on, a jednocześnie zupełnie odmienna. Zachowywali się tak samo, myśleli zupełnie inaczej. Pozornie stonowani, z iskra w oczach.
                Zawsze sądził, że jest dla niej ulotną, chwilową fascynacją, i że ona jest dla niego tym samym. Wierzył, że ona jest tym typem dziewczyny, której szybko nudzą się kolejne zabawki, ale nie potrafił się oprzeć fascynacji. Artyzm emanował od niej, w delikatny, ale zdecydowany sposób. Czuł go, wszędzie, od spojrzenia zielono-brązowych oczu, przez sposób w jaki mówiła i naturalną nutkę ironii w głosie, aż po skrajnie sarkastyczne poczucie humoru. Była jak rzadka odmiana, często spotykanego kwiatu. Bo choć taka jak inne, to jednak zupełnie od nich różna.
                Uwielbiał patrzeć, jak wypadała z mieszkania w pośpiechu. Płaszcz miała wówczas niezapięty, a szal nierówno owinięty wokół szyi; z torby wypadały książki i dziesiątki karteczek zapisanych nierówno. I wówczas, gdy w końcu udawało jej się trafić kluczem w zamek i przekręcić go w obie strony, nim zamknęła drzwi jak trzeba, gdy w końcu stawała zwrócona w stronę schodów i orientowała się, że pomimo wszystkiego nie udało jej się wyrobić przed nim, wybuchała gorzkim, lekko ironicznym, a jednak szczerym śmiechem. Najpiękniejszym jaki słyszał. A wtedy on, zwykle wyciągał w jej kierunku dłoń i przeplatając jej palce ze swoimi, pytał, czy wybiorą się na poranną kawę. I dziwnym trafem, jej odpowiedź zawsze była taka sama. I dziwnym trafem, w każdych innych warunkach on nie wziął by kawy do ust.
                Byli ludźmi, którzy odkrywali wszystko po swojemu. Byli ludźmi, którzy bali się wielkich słów. Byli ludźmi, byli słabi. Bo, żadne z nich nie chciało nigdy usłyszeć wielkich wyznań, wręcz przeciwnie, bez wyznań, bez zasad bez wielkich słów, a mimo to idealnie na swoim miejscu, idealnie tacy jak trzeba, gdzie trzeba, dla kogo trzeba.
                Ale tamtego dnia, coś poszło inaczej, i gdzieś w ferworze rozmowy, padło jedno, choć nie tak wielkie słowo. I wywołało tę gorzką farsę, której koniec, choćby ostateczny postanowił spowodować, mówiąc to jedno, wielkie słowo, którego pozorne nieistnienie pozwalało im na idylliczne wręcz funkcjonowanie. Ale, idylla w końcu musiała się skończyć, bo ona powiedziała jedno z tych małych słów, a on dokończył wszystko, mówiąc to duże. I dotarło do niego, jak bardzo paradoksalne było ich życie, idealne, póki nie określone. Dwoje najbardziej uporządkowanych istot tego świata, żyło w nieokreśleniu, dostarczając swojej egzystencji tej idealnej ilości chaosu, dla przeważenia całego, perfekcyjnego porządku w każdej innej sferze.
                Zapukała do drzwi. To była ona, bo nikt inny nie robił tego w tak charakterystyczny sposób. Nawet nie wstał z miejsca, a jedynie zacisnął powieki, aby nie patrzeć jak wślizguje się cicho do jego mieszkania. I gdy uniósł je na powrót do góry, ona już stała tuż przed nim, z  łzami w szeroko otwartych oczach. Drżała jej dolna szczęka, a w dłoni bezradnie ściskała telefon, znów przywodząc mu na myśl zagubione dziecko. I nie potrafił zrobić nic innego, niż wstać i po prostu przytulić ją do siebie. Pozwoliła mu, wybuchając jednocześnie płaczem. Kiwała głową, mruczała pod nosem, a potem złapała jego dłoń i przeplotła z nią swoje place.
                Siedzieli tak do rana, ona w jego ramionach, bawiącą się jego ręką, rozmawiając pół szeptem o wszystkim tym, co było między nimi. Idylla uzależnia i oni nie chcieli dać jej odejść.  Ale byli ludźmi, bojącymi się mówić. I dopiero, gdy po jej twarzy przebiegły promienie wschodzącego, zimowego słońca, usłyszał od niej słowa, których znaczenie idealnie zrozumiał, choć było całkiem rozbieżne od tego dosłownego.

                Zostań, tylko nigdy więcej nie mów, że mnie kochasz. 

2 komentarze:

  1. To jest PIĘKNE!
    Najpiękniejsze na świecie. Boże, kobieto, przez Ciebie wpadam w takie kompleksy, że chowam się za szafą, chociaż jestem za gruba, żeby się tam zmieścić! :C

    To rozumiem jest miniaturka, tak? Piękna, cudowna, wspaniała. Nie da się tego inaczej określić. Jedyne co jest złe, to że za często serwujesz nam przecinki.

    Gorąco pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Przepiękne, przepiękne.... czego chcieć więcej niż takiej miłości?

    OdpowiedzUsuń