7 kwietnia 2014

Suzanne

Dedykowane Z. 



                Z jej ust uciekło niezadowolone fuknięcie, które wraz ze zmarszczonym nosem, upodobniło ją do wściekłej kotki. Skończyła mieszać farbę, na drewnianej palecie, tylko po to, aby zrzucić ją na ziemię, wraz z stojącą przed nią sztalugą, w napadzie wściekłości. Na niego. Bo, znowu, się pojawił tylko po to, aby zaraz zniknąć, i zabrać cały ten cholerny zapał twórczy ze sobą. Chociaż był jej on w tej chwili cholernie potrzebny. I tylko dlatego pozwalała, mu wracać, że wraz z nim, ów, wspominamy wcześniej cholerny zapał twórczy, także znów raczył się zwykle pojawiać.
                - Oh Suzanne, spokojnie. Nie tak ostro – jego głos wywoływał w niej coś, co nie pozwalało jej zignorować go nawet w wielotysięcznym tłumie na jednej z najbardziej obleganych stacji nowojorskiego metra, a co dopiero w małej, dwudziestodwumetrowej klitce, na poddaszu starego banku stojącego na słynnej, nowojorskiej Wall Street, którą opuściła by w pośpiechu i bez żalu, gdyby znalazł się jeszcze ktoś, kto zgodził by się wynająć jej mieszkanie, za śmiesznie niskie stypendium Szkoły Juliarda, które udało się dla niej wywalczyć dyrektorowi. Jedynym argumentem, który przemawiał za owym niewielkich rozmiarów pokojem, który służył jej za wszystko poza łazienką, włącznie z kuchnią i pracownią zarazem, był fakt, że wolno jej było urządzić go jak tylko chciała, co w rzeczywistości, równoznaczne było faktowi, że jasno kremowe ściany pochlapane były farbą wszelkiego koloru i rodzaju, która znajdowała się tam z różnych przyczyn, nie zawsze będąc jedynie wypadkiem przy pracy, którym na ogół nie zaprzątała sobie głowy.  
                Odwróciła głowę w jego kierunku, uważnie lustrując jego przystojną twarz. Stał oparty o kuchenkę, w części pomieszczenia, która służyła za kuchnię, nogi miał skrzyżowane w kostkach, ręce na piersi. Wiedziała doskonale, że ma wiele twarz i równie wiele imion, ale ona kochała, tę odsłonę, która odziana w kraciaste koszule i ciemne spodnie, pojawiała się w jej mieszkaniu niezauważenie, całowała ją w policzek i przyciągała do siebie, zastając ją, w koszuli, którą nie raz zostawił na podłodze w drodze do jej prowizorycznego łóżka, gdy szykowała sobie na śniadanie płatki z mlekiem czekoladowym. Wtedy też, całował ją w szyję, powoli odpinając guziki, jego zdecydowanie za dużej na jej wątłą figurę koszuli, a ona mruczała pod nosem, przypominając mu kotkę, do której lubił ją porównywać.
                - Musze namalować portret – rzuciła lekko rozjuszonym tonem ciskając w jego kierunku książką. – Dlatego siądź tam, z łaski swojej, weź tą książkę, włóż okulary i… chociaż udawaj inteligentnego, czarującego faceta - dodała z przekąsem, wskazując w kierunku materaca, który służył jej za łóżko, leżącego pod wielkim, zajmującym prawie całą boczną ścianę jednopokojowego mieszkania, panoramicznym oknem.
- Ależ jestem czarujący – mruknął jej do ucha, owiewając jej kark ciepłym oddechem. A ona prychnęła cicho, unosząc wysoko, kształtne brwi.
- Tego nie negowałam…
                - Nie wpatruj się tak – syknęła nie podnosząc spojrzenia ze sztalugi, na której z uwagą szkicowała jego portret. A on uśmiechnął się leniwie, obrócił w jej kierunku i podniósł głowę patrząc na nią uporczywie. – Bardzo zabawne – mruknęła znów marszcząc nos. – A teraz usiądź jak grzeczny chłopiec, wsadź cholerny nos w cholerną książkę i zetrzyj z twarzy ten cholernie pociągający uśmieszek – wykonał jej polecenie, nie zwracając już nawet uwagi na to, jak często w jej zdaniu padała nazwa choroby, powszechnie uważana za przekleństwo, zbyt przyzwyczajony do faktu, że nadużywa ona owego wyrazu. – Nie rusz się – syknęła znów kilka sekund później uprzedzając ruch, który zamierzał wykonać. A on jedynie pokręcił głową, uśmiechając się w jej kierunku delikatnie, w najbardziej czarujący sposób, jak tylko ptrafił, ale ona nie zwróciła na to najmniejszej uwagi, zbyt skupiona na ostatniej pracy zaliczeniowej w tym roku akademickim.
                - Suzanne, jestem zmęczony – jęknął niecałą godzinę później, kiedy to w końcu zdecydował się przewrócić stronę w książce, którą zdążył przeczytać już co najmniej dziesięć razy.
- Niby czym? – uniosła brew do góry, jednocześnie wystawiając koniuszek języka, co oznaczało, że jest w stanie najwyższego skupienia. – Nie marudź – fuknęła, poprawiając taflę czarnej kawy na swoim obrazie.  – To ja tu mam prawo być zmęczona – podniosła wzrok z płótna na niego i machnęła pędzlem, zahaczając nim o swój prawy policzek, na którym pojawiła się gruba, czarna kreska. Miał ochotę wstać, podejść do niej i pogłaskać ją po policzku, pod pretekstem starcia plamy z polika, ale wiedział, że gdyby tylko się ruszył, nakrzyczała by na niego wściekła, tak samo, jak zrobiła to w dniu gdy się poznali. Nie należała do kobiet delikatnych. Nigdy.  Niechciał w niej kobiety delikatnej. Pociągała go jej porywczość. Pociągała od pierwszej chwili, w której ją zobaczył.
                Siedziała wtedy na barowym stołku, w pobliskim tanim barze, otoczona przez kilku nie zbyt przyjemnych osobników płci przeciwnej i pod wpływem, kilku szklanek czystego Jack Danielsa za dużo, rozwodziła się nad wyższością sztuki z okresu impresjonizmu nad jakąkolwiek inną. Krzyczała i śmiała się, była nieokrzesana i właśnie taką zobaczył ją gdy przekroczył próg obskurnego baru. Nie była kobietą zjawiskowo piękną, choć urody nie można jej było odmówić, tak samo, jak jakiejś niespotykanej zjawiskowości, w długich falach, zawiniętych pośpiesznie w koka, z którego wystawał pędzel, dużych szarych oczach, które błyszczały łzami, jak co roku wspominając matkę, która odeszła od niej zbyt wcześnie, zostawiając ją pod opieką wiecznie nieobecnego ojca, mażącego o karierze podstarzałego rock mana i w luźnej, białej koszuli poplamionej wszystkimi kolorami farby. Gdy  drzwi zatrzasnęły się za nim głośno, podskoczyła na miejscu po czym szybko odwróciła głowę w jego kierunku i uśmiechnęła się leniwie, jakby wiedziała, że będzie jej. A potem po prostu kontynuowała niezrozumiałą dla pozostałych tyradę o Monecie i Degasie. A on usiadł nieopodal i zamówiwszy jakieś podrzędne piwo, które miał ochotę wypluć już w chwili, w której wziął do ust pierwszy łyk, słuchał. Była  w niej niesamowita pasja, którą jako jedyny z obecnych rozumiał. Dlatego pozwolił jej się wciągnąć w niepoprawną grę, w sekundzie, w której stanęła nad nim, z dłonią zaciśniętą na szklance, z kolejną porcją lodowatego Jack Danielsa i otwartymi ustami, i rzuciła mu jedno przeciągłe spojrzenie.
- Witaj - uśmiechnęła się w jego kierunku delikatnie i przechyliła głowę.
- Nie wypiłaś już za dużo? - rzucił, wskazując podbródkiem na szklankę, którą dzierżyła w niepewnym uścisku dłoni.
- Nie - fuknęła rozjuszając się nagle, i po raz pierwszy przywiodła mu na myśl wściekłą, smukłą kotkę, którą mógłby podziwiać jeszcze kilkanaście setnych sekundy przed atakiem. - Jestem dorosła, mój wybór - wydęła usta lekko wściekła i spięła się, przyjmując obronną postawę. Ale on zamiast odpowiedzieć odrzucił głowę w tył i zaśmiał się gardłowo, a potem w  mgnieniu oka znalazł się przy niej i obejmując ją w pasie przyciągnął ją do siebie wyjmując szklankę z dłoni.
- Jednak chyba masz już dość - szepnął do jej ucha, owiewając je gorącym oddechem, który wywołał u niej dreszcze. Przytulił ją ciaśniej i wyprowadził z baru, rzucając na stół zdecydowanie za wysoką opłatę.  - A teraz grzecznie powiesz mi gdzie mieszkasz - syknął do jej ucha,  ale ona roześmiała się tylko i wyrwawszy się z silnego uścisku zatańczyła w świetle księżyca, Wtedy zrozumiał, że nie była taka sama jak wszystkie te kobiety, z którymi bywał. Zmysłowa i w jakiś obcy sposób piękna, sprawiła, że po raz pierwszy to nie kobieta należała do niego, ale on do kobiety. 
Gdy obudziła się rano, przykryta chłodną pościelą, pośród fałd rozkopanego posłania, uśmiechnęła się do niego zmysłowo dotykając jego pięknej twarzy. Sądził, że nie wiedziała kim jest, a ona nie uświadomiła go, pozwalając mu trwać w złudzeniu i nadziei, miała świadomość, że dostała greckiego boga tabliodów na własność. A on żył złudzeniem posiadania jej.
                - Ależ Suzanne, skończ już - sapnął gardłowo do jej ucha, wtulając się mocno w jej zgarbione plecy. - Teraz należy mi się dziękuję - pocałował ją w wystający krąg kręgosłupa na karku.
- Dziękuję - rzuciła nieobecna  i ucałowała go w policzek, po chwili odsuwając jego twarz delikatnie.  Znów postawiła na swoim.
                To, co pojawiło się między nimi, nie można określić żadnym innym mianem, niż relacją. I owa relacja, nie posiadała żadnej nazwy, nie opierała się na żadnych zasadach. Byli w niej oni, nie do końca pewni, najpierw czy ona w ogóle istnieje, a później, czy powinni jej na to pozwolić. Ale za bardzo uzależnili się od chwil zapomnienia, na które nie powinni sobie pozwalać, by ogóle się tym przejmować. On przebierał w kobietach jak w ulęgałkach, co dzień znajdując nową, pewną, że z nią zostanie na dłużej. Ona zmieniała mężczyzn jak rękawiczki, żaden bowiem nie ostał się w jej ciasnej klitce dłużej, niż karton mleka w lodówce. I jedyną kobietą, do której on wracał była ona. Choć wracał, gdy czegoś chciał, to jednak wszystko było od niej zależne. Miała nad nim jakaś niezrozumiałą władzę, choć to on był kimś, a ona jedynie zapomnianą artystką zamieszkującą poddasze równie zapomnianego co ona starego banku na Wall Street.
                - Suzanne… - jęknął zdesperowany, biorąc łyk z czwartego z kolei przygotowanego sobie kubka kawy.  Ale ona pokręciła jedynie głową mrucząc coś niezrozumiałego pod nosem. Była dokładnie taka, jaką kochał ją najbardziej.
                Nie mieli pewności, kiedy między nimi pojawiło się coś więcej. Nie wiedzieli też, czy to co między nimi to miłość czy przywiązanie. Bo żadne z nich niebyło w kwestii uczuć specjalistą. Szczerze mówiąc oboje byli nowicjuszami. Czasem odnosili wrażenie, że to bardziej przyzwyczajenie. Za naturalną rzecz uznać zdążyli już bowiem, że pojawiał się w jej mieszkaniu nie zauważony, późną nocą i zastawał ją nad sztalugą lub kubkiem z kawą i dobrą książką. Całował ją na przywitanie delikatnie i czekał aż poczuje jak na jej usta wkrada się uśmiech. I wtedy pod wpływem tego, co przekonywało ich o tym, że to co między nimi było bardziej jednak przypominało burzliwy romans, następowały najróżniejsze scenariusze, z których większość prowadziła do tego, że następnego dnia rano budzili się pośród wymiętej, zeszmaconej pościeli, ona z głową na jego piersi, on z ręką na jej nagim udzie.
                - Skończyłam - rzuciła marszcząc brwi i odwróciła się w jego kierunku  na wysokim stołku wyciągając ręce w jego stronę. Znalazł się przy niej momentalnie i nachyliwszy się nad nią pocałował ją namiętnie, pozwalając jej przyciągnąć się tak blisko, że stał pomiędzy jej długimi, zgrabnymi nogami i wsunąć ręce do tylnych kieszeni jego niemoralnie drogich jeansów.
                Nigdy nie został przy niej na stałe. Zawsze znikał, a ona nie miała mu tego za złe, sama zbyt zajęta wystawami i malowaniem. Z czasem stało się to dla niej naturalne, że znikał z jej życia nagle,
i równie nagle zjawiał się z powrotem. Był jak duch i cień, a większość ludzi wątpiła w to, że on w ogóle istnieje. Ale dzięki niemu była wiecznie młoda, wiecznie piękna i wiecznie zjawiskowa. I ona miała tego świadomość, zbyt silną, aby pozwolić mu odejść.
                - Kocham cię Suzanne - mruknął cicho przejeżdżając palcem po jej ustach, które  otworzyły się delikatnie podczas snu. - Przepraszam, ze nigdy tego nie usłyszysz - ucałował jej czoło. Nie potrafił jej tego powiedzieć. Ale wiedział, że ona miała tego świadomość.
                Wychowywała się bez rodziców, po śmierci matki, ojciec wyjechał bowiem w poszukiwaniu szansy na karierę muzyka, na która jego zdaniem wciąż nie było za późno, zostawiając jedenastoletnią córkę pod opieką nie do końca płynie władającej angielskim sąsiadki z dalekiego wschodu, która stała się dla dziewczyny bardziej towarzyszką życia, niż matką. Pozwolono jej dorosnąć i dojrzeć samemu
i może właśnie to było powodem dla którego jej zagubiona dusza uciekła w sztukę. Ale miała niebywały talent, którego ogrom zdumiewał. Jakby los, w którego istnienie nie wierzyła pragnął jej coś tym wynagrodzić. Wysoki brunet, pojawił się w jej życiu i szybko stał się jedynym mężczyzną, którego dopuściła tak blisko do siebie. Znał ją lepiej, niż ktokolwiek inny. Wiedział o niej, być może nawet zbyt wiele. Nigdy nie powiedziała mu o swojej matce, która zginęła w wypadku gdy miała dwa latka, na trzy dni przed premierą jej książki, która zapewne właśnie przez tragedię autorki przez prawie rok szczytowała na listach bestselerów, z której zyski były jedynym co pozwoliło dziewczynie dożyć studiów. A on szanował fakt, że kryła w sobie wiele tajemnic. Ale wiedział jaka jest jej ulubiona piosenka, książka czy potrawa. Powiedziała mu, czego się boi i czego nienawidzi najbardziej na świecie. Chodziła przy nim bez makijażu, pozwalała mu obserwować się przy pracy. Dzięki niemu miała siłę malować i walczyć o kolejne wystawy. Zawsze mówiła, że zniszczył jej życie. Nie potrafiła sobie znaleźć partnera na stałę, zawsze w jej życiu bywał on. Ale był też najlepszym co mogło ją spotkać.
                - Jesteś kobietą mojego długiego i smutnego życia Suzanne - szepnął zamykając za sobą drzwi i zostawiając ją otoczoną przez nieprzeniknioną ciemność. Posiadała go na własność. Ale czasem tracimy to, co mamy. A ludzie czasem nie wracają. I oboje mieli się o tym przekonać. Ona miała go na własność, ale nie mogła go zatrzymać. On mógł ją zatrzymać, ale nigdy jej nie dostał. Ona była dzięki niemu wiecznie młoda. A on był jedynym mężczyzną jej burzliwego, ale zbyt nagle utraconego życia.